Wielkie Polowania Wigilijno – Noworoczne ukazujące też piękno i tajemniczość oraz romantyczno-przygodowy urok.Jeździectwo było poniekąd zawodem szlacheckim, a następnie ziemiańskim: na koniu służono w obronie ojczyzny, na koniu wędrowano po polach pilnując prac rolnych, konno wyruszano często na łowy, które z kolei były podstawową rozrywką tej grupy społecznej.
Łowiectwo stało się sztuką bycia szlachcica z naturą, dlatego łowiectwu poświęcono ogromną ilość dzieł zarówno literackich, malarskich jak i rysunkowych. Od Mikołaja Hussowskiego (vel Husowczyka) i jego łacińskiego poematu o łowach na żubra z 1523 r., poprzez Mateusza Cygańskiego Myślistwo ptasze z 1584 r. i Jana Ostroroga z 1618 r., do Jana Chryzostoma Paska, Adama Mickiewicza, Wincentego Pola, Henryka Sienkiewicza i też wielkich malarzy, Juliusz i Wojciech Kossakowie, Aleksander Gierymski, Juliusz Fałat, Alfred Wierusz-Kowalski i wielu innych.
Jak sport jeździecki łączy się z hodowlą koni, tak myślistwo wiąże się z gospodarką łowiecka. Ziemianie polscy w obu tych dziedzinach odegrali dużą i pionierską rolę, by wymienić przykładowo znanych w XX w. hodowców zwierzyny, jak Włodzimierz i Wojciech Dzieduszyccy, Kazimierz Wodzicki, czy Oskar Rudziński – założyciel pierwszych bażantarni.
Po reformie rolnej zamiłowanie jeździeckie i myśliwskie nie wygasły wśród potomków ziemian, a pasję łowiecką odziedziczyli przedstawiciele całego społeczeństwa.
Uczty stanowiły jeden rodzaj przyjemności magnackich. Pozostałe można by podzielić na poważniejsze, jak muzyka, czytelnictwo czy mecenat artystyczny. Na pierwszy plan wśród tych zabaw wysuwało się myślistwo. Niegdyś poważne zatrudnienie, zapewniające ludziom pożywienie w tym okresie, aczkolwiek jeszcze zaopatrujące spiżarnie pańskie w poszukiwaną dziczyznę, było już przede wszystkim zabawą, rozrywką, i to rozrywką wysoko cenioną odpowiednią dla ludzi szlachetnie urodzonych. Jeden z pierwszych autorów poświęcających w Polsce swe pióro myślistwu, Jan Ostroróg, autor książki Myślistwo z ogary wydanej w 1618 r., uważał możność prowadzenia łowów przez szlachtę za jeden z podstawowych jej przywilejów. Największą chyba zabawą, najwyżej cenioną, najpowszechniejszą wśród szerokich warstw szlacheckich, pełną emocji i uroku, było polowanie – też i rycerską.
W dobie piastowskiej, gdy prawie cała Lechja była krajem leśnym, a bory przepełnione wszelkim zwierzem, stanowiły śpiżarnię dla książąt i narodu, łowiectwo było korzystnym przemysłem, a urząd łowczego ważnym zawodem. Kto nie chciał, bywał myśliwym, jeżeli nie z zamiłowania, to z konieczności w obronie przed drapieżnikami.
Wielkie polowania na wielkiego zwierza prowadzili królowie, magnaci właściciele dóbr i dworów. Polowania poza rozrywką, gromadziły mięso: na zapas, dla wojska, na wojnę, dla potrzeb kuchni, królewskiej, dworskiej i dla służby. Zakres, obszar i ilość uczestników łowów był uzależniony od rodu szlachcica, w królewskich brała udział cała armia ludzi, koni i psów – psiarnie i ich szkolenie były podstawą polowania.
Bolesław Chrobry utrzymywał ptaszników i łowców z różnych narodów, polował też z sokolnikami przybyłymi z zachodu. Kronikarze wzmiankują, że w tego rodzaju łowach szczególnie miał upodobanie Bolesław Śmiały. Natomiast Bolesław Krzywousty już w latach młodocianych obyczajem słowiańskim rzucał się z oszczepem na dziki i niedźwiedzie. Raz na łowach napadli go w 1106 r. Pomorzanie. Później ubijał nieraz dziki i żubry w puszczach Usedomskich, na wyspie ujścia Odry. Długosz powiada o łowach Krzywoustego w borach Usosińskich (Vsosin), gdzie było mnóstwo żubrów, i opisuje przygodę cześnika książęcego Sieciecha z rozjuszonym żubrem odyńcem. Tenże dziejopis powiada o Pawle, biskupie krakowskim 1260-1292, że był tak zapamiętałym miłośnikiem łowów, iż nie pomnąc na godność biskupią, gdy raz w puszczy kieleckiej, jeden z myśliwych spłoszył mu zwierza, w gniewie uniesienia przebił go rohatyną, którą miał w ręku.
Podług kronik i podania litewskiego, Gedymin na górze Świętoroha koło Wilna 1320 r., własną ręką ubił ogromnego tura. Stryjkowski powiada, iż Jagiełło tak namiętnie oddawał się łowom, iż wolał z tego powodu przebywać w Litwie, niż w Koronie. Nie tylko Kazimierz Wielki, złamał nogę w udzie na łowach, ale i Władysław Jagiełło miał podobny wypadek gdy w 1426 r. po powrocie zimą z Litwy do Korony zatrzymawszy się polował w puszczy Białowieskiej, gonił za niedźwiedziem. Ruszywszy stamtąd do ziemi chełmskiej przepędził dni zapustne i post cały w Lubomli i Krasnymstawie, lecząc złamaną nogę. Mięso z ubitych żubrów kazał Jagiełło solić i wysyłał Narwią i Wisłą dla uczonych krakowskich w podarku. Naśladował go w tej mierze syn Kazimierz. Długosz, naoczny świadek, bo nauczyciel dzieci tegoż króla, powiada, że w początkach stycznia 1469 r. monarcha polski, „nabiwszy w puszczach wielką moc zwierzyny, porozsyłał ją w darze biskupom, panom, senatorom, kapitule, wszechnicy naukowej i rajcom krakowskim”. Wspomina też Długosz o szubie podbitej sobolami, którą Kazimierz Jagiellończyk nosił w czasie łowów. Ostatni potomek potężnego rodu Tęczyńskich zginął od dzika.
Zygmunt August dozwolił chłopom w królewszczyznach na ich włókach polować na wilki, lisy rosomaki i zające, sarny zaś i grubego zwierza dla siebie zachował. Batory tak polubił łowy, że sam zapuszczał się w knieje puszczy Białowieskiej, a jak z dworem obozował koło Hajnówki do dziś wzgórze zwane „Batorową Górą”. „Król Batory, na straży siecią trzeciomilną; otoczywszy, zwierzynę bierał nieomylną”. Zygmunt III myśliwym nie był, ale je wspierał. Syn jego, Władysław IV mąż rycerski, był zarazem odnowicielem tradycji myśliwskich Batorego. Król Jan III upodobał polowanie z sokołami. Najmilszym towarzyszem łowów króla Władysława był jego kaznodzieja i muzyka.
Najgłośniejsze polowanie w puszczy Białowieskiej odbyło się 27 września 1752 r., na które do Białowieży przybył król August III wraz z królową, królewiczami Ksawerym i Karolem oraz całym dworem saskim i największym myśliwcem w Polsce cześnikiem koronnym Janem Wielopolskim. Upolowano wtedy 42-żubry, 13-łosi oraz mnóstwo innej zwierzyny. Na pamiątkę król postawił obelisk w Nowej Białowieży nad Narewką. Najcięższy żubr warzył 14-centnarów i 50-funtów a największy łoś 9-centnarów i 75-funtów.
„Zwierzyny było w bród. Dawna Polska szumiała lasami: całe obszerne połacie kraju były zarosłe dziewiczą puszczą i zasobne w zwierzynę. Wód było więcej i moczarów, roiło się od ptactwa wodnego. Czasy się zmieniały drapieżniki dziś rzadkie, niedźwiedzie gospodarowały na polach, dziki pustoszyły zasiewy, wilki nachodziły osiedla, było jeszcze dużo grubego zwierza ale się przerzedziło, takie wieści donosiła szlachta polska z XVII w.”.
Nie każda zwierzyna była jednak uznana za godną szlacheckiego polowania: „narzekania Wojskiego w „Panu Tadeuszu” na myśliwych, którzy się o zająca kłócą, nie są bynajmniej fikcją poety A. Mickiewicza. Za polowanie godziwe uważano takie, w którym był element niebezpieczeństwa – a podchodzony był niedźwiedź, dzik lub jeleń a nawet żubr król polskiej puszczy. Z czasem gdy grubego zwierza było mniej, wybitego przez szlachetki lub ich zagranicznych gości, to okrasą były zające a nawet bażanty.
Jedno z ostatnich wielkich polowań Wigilijno-Noworocznych jakie odbywały się w okresie II-Rzeczypospolitej pod wspólnym nadzorem Ministerstwa Spraw Wojskowych (wynikających z D.R. nr 36 z 10 XI 1925 r.) i Ministerstwa Rolnictwa i Dóbr Państwowych. Dotyczyły one kresów wschodnich – w przeszłości tak dzikich a urokliwych zarazem gdzie prawo nie zawsze było respektowane przez wszelka – nać zamieszkałą.
Wszyscy dostojnicy wojskowi jeździli polować w borach i błotach kresowych, „Kto raz zaznał rozkoszy łowieckich w puszczach Polesia – napisał ppłk. Władysław Brykner – ten ich nie zapomni nigdy, byle jeszcze zanurzyć się w nirwanie przeżyć przedziwnych, byle zakosztować jeszcze i jeszcze”.
Ze wspomnień z polowań (Wigilijno-Noworocznych) w lasach nieświeskich ordynacji ks. Aleksandra Radziwiłła ppłk. St. Roztworowski napisał: „Pogoda nam sprzyjała. Lekki ośmiostopniowy mróz bez wiatru panował, więc ślady znaczne.
Zajeżdżają długim szeregiem białoruskie w jednego konia z hołoblami zaprzęgnięte sanie. Któż ich nie widział i któż ich nie zna z obrazów Fałata czy Kossaka. Te same czapy futrzane, te same brody czarne „chaziajów”, te same długą sierścią obrosłe koniki.
Każdy z myśliwych rozkłada się na wymoszczonych saniach i rozpoczyna się śliczna długa jazda. Tuż za leśniczówką wyjeżdżamy w las, a można w nim jechać 50 mil – aż na południową granicę Polesia. Mijamy zagajniki, potem starsze rewiry, jakaś polana i wieś budowana tak ciasno, że między chatami przecisnąć się nie można. Za stodołami wysokie, ponad dachy sięgające, a szerokie na 15-metrów drabiny. Co to. To suszarnia dla siana i zboża. W tym mokrym kraju wysuszyć zboże też jest sztuką. A potem kończą się ludzkie siedziby i zaczyna się puszcza. Wykrot sosny zwalonej, zarosłe mchem trawy, a wszystko okryte białym puchem śnieżnym, nie naruszonym, nie splamionym przez żadne dymy ni kurze.
Jedziemy długo, może godzinę, może dwie. Leżąc w sianie na saniach można patrzeć i myśleć, przejmować się nadzieja spotkania z dzikiem-(niedźwiedziem), potem zapominać o tym, że się jedzie na polowanie, a tylko cieszyć się puszczą, śniegiem, wykrotami i dalekością spraw i zmagań, a kłopotów ludzkich. Przednie sanki stanęły przed szarym tłumem nagonki. A więc to ona, te same „huczki”, jak na obrazie Fałata, te same łapcie, sękate kije, te same rogi gajowych, które pamiętają przedwojenne polowania, a może i dawniejsze.
Ale teraz rogi nie grają. Przeciwnie, wśród szeptów schodzą się myśliwi, nastrój uroczysty, jakby przed wielką ceremonią. Chwila losowania stanowisk, chwila ważna, bo od niej zależy łut szczęścia.
Potem wyruszamy piechotą, cicho stąpając po śniegu. Idziemy gęsiego, ścieżynką naciętą przez gajowych. Czasem wykrot przewalony w poprzek zmusza do kołowania, czasem śnieg tak głęboki, że nogi trudno z niego wyciągnąć. Dochodzimy do linii. Tam co kilkadziesiąt kroków widnieje mały szałasik ze świerków, za nim stanie myśliwy.
Jeden numer po drugim ubywa, wreszcie mój 10. Zostaję, a dalszy szereg myśliwych mija mnie, oceniając po drodze, czy zazdrościć, czy cieszyć się, że to stanowisko nie jemu wypadło.
Stanowisko zdaję się być dobre. Zagajnik gęsty, na 10 czy 15 kroków, już tworzy się zwarta ściana, przez którą nic dojrzeć nie można. Wśród zagajnika wyrasta starodrzew mieszany: dąb, sosna, wiąz, świerk i buk. Skrzyp śniegu pod stopami podchodzących myśliwych ucichł, sąsiad lewy zaszył się pod drzewo, prawy chwilę jeszcze się kręci, potem i on skrył się za chojaki. Cisza. Mija kwadrans. Oczy rozpoznają szczegółowo przedpole. Trzeba czekać cicho i cierpliwie. Sztucer załadowany, oparty o drzewo, czeka na sposobność strzału.
Las zamarł w bezruchu w swej pięknej szacie białej. Już teraz znam każdy krzak, każdy pniak, każdy śnieżny pagórek. Może tu, może tam, wychyli się za chwilę czarna głowa dzika. Drugi kwadrans już mija.
Gdy piąty kwadrans czekania mija, panowała jeszcze cisza. Aż nagle przerwał ją ton wysoki, zajadły, powtarzalny ton: aj! aj! aj! Potem ozwał się drugi – niższy, utworzyły duet, dołączył się trzeci, czwarty, dziesiąty i cały chór głosów rwał ciszę na strzępy, targał nią boleśnie, zaczął się zbliżać, potężnieć, w szybkim rytmie przewalać, potem słabnąć, przesuwać w prawo, w głąb, oddalać, zbliżać…. To zagrała kapela ogarów. Piętnaście gończaków starej Radziwiłłowskiej psiarni, puszczonej w knieje, odszukało stado dzików, szarpało je, rozpędzało, by rozbić na gromadki, na oddzielne sztuki.
A za kapelą ogarów ozwały się huczki. Najprzód przeciągłe sygnały trąbek, potem beki rogów, a na to hasło dwieście drewnianych klekotek zaczęło bębnić w kniei.
Po godzinnej ciszy wrażenie niczym bitwy. Gończaki pędzą na mnie. Słychać tupot racic, trzask łamanych gałęzi. Sztucer drży w ręku, bo nie widać nic; gęsta ściana tworzy zasłonę nieprzeniknioną dla wzroku. A tam o 50-60 kroków odgryza się stado dzików. I odgryza się dobrze, bo słychać już jęk zranionego psa. Skowyt oddala się, znowu zlewa w jeden przytłumiony chór. Gdzieś tam padł strzał, jeden, drugi, trzeci. Zatrzęsła się sędziwa knieja od huków, wystrzałów. A myśliwemu aż serce bije z zazdrości. Oni tam strzelają, a ja, niebyły dziki tak blisko, gdyby nie ten gąszcz przeklęty, można było dojrzeć. Jeżeli całe stado poszło przez linię, czekanie na nic. Nic już więcej nie wyjdzie. Robi się ciemno, zniechęcenie ogarnia. A tam w oddali psy wciąż ujadają, widać poszły za stadem a głąb ostępu. Ale obława trwa jeszcze. Poszum klekotek dalekich dochodzi coraz wyraźniej. To tu – to tam, odezwie się przeciągle róg gajowego. Trud ich zbyteczny, skoro dziki już przeszły pewno przez linię.
Aż nagle niespodziewanie bliski trzask gałęzi i za ścianą gęstwiny przesuwa się na wskos siedem czarnych cieni. Słychać sapanie ciężkie – ale jeszcze kształtów trudno rozeznać. Idą na sąsiada. Nagły zwrot. Gdzie odyniec. Chyba ten, bo największy. Strzał. Ciemna masa zwaliła się ciężko na ziemię. Reszta stada – o dziwo, zawraca i sunie wprost na mnie. Drugi strzał na sztych, ale widać kula ześlizgnęła się lub poszła po prostu mimo celu – dziki doszły na pięć kroków – patrzyły i w dwóch susach zginęły w gąszczu. Gonię je trzecim strzałem, zapewne spóźnionym.
Znów cisza. Całe spotkanie trwało kilka sekund. Po długim czekaniu i naprężeniu nerwów ta nagła zjawa stada czarnych potworów staje się przewidzeniem. Patrzę przez gąszcz. Czarna masa leży i jeszcze drga lekko. A więc dziki były – trofeum zostało.
Klekot nagonki zbliża się. Lada chwila wyjdą chłopi z gęstwiny. Znów rozległa się ujadanie i po chwili łomot. To samo lub może inne stado przesuwa się wśród gąszczów przede mną.
Niestety strzelać nie mogę, bo huczki zbyt blisko. Myśliwy dusi w ręku karabin, aż stawy trzeszczą. Jest ich osiem sztuk. Idą sznurkiem, jeden za drugim. Wyszły na flankę – strzały tam się sypią. Huczki dochodzą do linii.
Obława skończona, nie słyszę rogów, lecz biegnę zobaczyć trofeum mej kuli. Leży w kałuży krwi na śniegu, strzał dobry, na komorę, stąd ten nagły upadek – był to odyniec potężnych rozmiarów.
Koniec polowania – posiłek myśliwski, bigos, wódka i grzanie przy ognisku – i powrót do domu na Wigilię aby swym zachowaniem i celnymi strzałami zapewnić sobie dobry przyszły rok.